poniedziałek, 29 czerwca 2015

Ojeju, ojeju. Jestem kulką rozkoszności.
Nie zdawałam sobie sprawy, że nadal potrzebuje ujścia dla swoich myśli. Zrobiłam z nich taką kuleczkę, którą trzymałam tylko dla siebie. Nie ważne jak źle się z tym czułam, odcięłam się.
A teraz co? Siedzę sobie z kubkiem Tusiowej herbaty w oknie, nogi zwisają mi luźno a w słuchawkach leci cichutko Vår. To jest bardzo przyjemne uczucie, wiecie, myśleć pozytywnie. To trochę tak jakby świat nie był już przeszkodą. Tak jakby nic nią nie było.
Jedyne czego ostatnio doświadczałam to to uporczywe uczcie wegetacji. Tkwienia w martwym punkcie bez żadnych możliwości ruchu. Gdziekolwiek bym nie była ni czułam się na miejscu. W ogóle się nie czułam.
Jakimś cudem wyrwałam się z letargu. Nawet sama nie wiem jak. Jedyne co wiem to to, że przeżywam teraz taką swoją chwile szczęścia. Chociaż chciałabym żeby spadł deszcz, albo była burza. Burza jest niesamowicie pięknym zjawiskiem, zwłaszcza w nocy. Zawsze kochałam burze. Kiedyś bardzo bałam się, że będzie tornado i wszystko zniszczy, ale wtedy bałam się chmur a nie burzy. Serio, gdy tylko jakaś chmura przypominała lej wpadałam w panikę. Nie przeszkadzało mi jednak to w dalszym robieniu maratonów "Łowców burz". Jezu, uwielbiałam ten program. Chciałam wtedy gonić burze. Były piękne i nieuchwytne nawet jeśli czasem sprawiały inne wrażenie.
Ogólnie pogoda jest czymś pięknym, świat jest czymś pięknym. Jest jednym, wielkim nakręconym zegarem. Wszystko tu współgra, nic nie jest przypadkowe. Idealna harmonia, piękno. Pal licho te betonowe jungle, one nigdy nie były miejscem dla mnie. Ja mówię o tym prawdziwym świecie, tym, który nie jest naszym wytworem. Mówię o naturze, kosmosie. Bredzę.
Chciałabym zobaczyć wszystkie piękne miejsca świata, ale tak się chyba nie da. Ja bardzo uwielbiam architekturę. Tą starożytną, albo renesansową, albo oświeceniową. Och, jak ja kocham renesans. Żadnej epoki tak nie kocham jak tą jedną. Chciałabym być jedną z tych pięknych dam w długich sukniach przechadzających się po ulicach Florencji. Bardzo zazdroszczę tym, którzy dostąpili tego przywileju pięćset lat temu. Chciałabym być dzieckiem renesansu, bo jeszcze jestem za młoda żebym mogła być człowiekiem renesansu. To dotyczy dorosłych i zmarłych. A ja nie jestem jeszcze ani dorosła ani martwa.
Pomimo mojej miłości do pogaństwa i celtów i wgl to średniowiecze nie jest moją epoką. W XV w też musiały istnieć czarownice, nohalo. Mogłabym być włoską czarownicą sprzedającą książki w małym sklepiku przy Santa Maria Del Fiore. Albo nie, trochę dalej, żebym mogła ją podziwiać. Podświadomie czuję, że Florencja to jedno z moich miejsc. Z pewnością bym ją pokochała jak moją Pragę czy też Górny Montmarte. Wzdycham ciężko. Podróże nie zapewnią mi przyszłości. Co nie zmienia faktu, że gdyby ktoś w tej chwili zapukał do mnie i powiedział, że mnie zabierze w podróż to bez wahania bym pojechała.
To zabawne, bo zawsze myślałam, że miejscem dla mnie jest Anglia czy też kraje Skandynawskie, ale drugi dom znalazłam w miejscu położonym w przeciwnym kierunku zupełnie - w Pradze. Nie ma miejsca na świecie, w którym czuje się bardziej... na miejscu. Paryż był cudny, ale namiastkę domu poczułam dopiero na górnym Montmarcie. Stare, zabytkowe miasta pełne wąskich uliczek między urokliwymi kamieniczkami - to są miejsca dla mnie. Co dziwne, nie przeszkadza mi nawet niedobór roślinek. Mogłabym mieć ich trochę na parapecie, ale ta architektura, matulu.
I ja bardzo kocham też rzeźby. Żaden obraz nie wywołał u mnie takich emocji (a musicie mi uwierzyć, że przed oczami miałam autentycznego Picassa, Daliego, Moneta, Van Gogha, Da Vinci i wiele innych) chociaż niektóre zapierały dech w piersiach jak taka Nike z Sarmotraki, którą zapamiętam do końca życia czy też Wenus z Milo albo Kupidyn budzący Psyche i Atena i o matko, tyle jeszcze wspaniałości. Nie dziwie się, że Da Vinci z Michałem Aniołem ciągle próbowali się prześcignąć, bo sory, ale Dawid>>>>>>Mona Lisa. Sorcia Leonardo, ja Cię serio bardzo kc, no ale no w rzeźbach jest coś, co przyprawia mnie o drżenie rąk i palpitacje serca. W Louvrze były ich całe sale. Przechodząc przez nie stać mnie było jedynie na głęboki wdech przy zamkniętych powiekach i delikatnym uśmiechem na ustach. Mam ochotę teraz przytulić sztukę tylko po to żeby podziękować, że istnieje.
Teraz już chyba nikt się nie dziwi dlaczego chciałam iść na humana. Jednych z podstaw mojej egzystencji jest sztuka i książki. Usycham bez nich. Więdnę niczym kwiat wyjęty z wazonu.
Ale za kochankę wybrałam naukę. Czasami się zastanawiam czy dobrze zrobiłam. Ona jest bardzo wymagająca. Momentami nawet wampiryczna, zdaje się wysysać ze mnie życie. Ostatnio robiła to bardzo łapczywie, praktycznie do samego końca piła ze mnie dopóki nie zostawiła kropelki. To chyba pranie mózgu, bo pierwsze o czym pomyślałam to osmoza i plazmoliza, ale dość, miało być przyjemnie.
Jest przyjemnie. Wszędzie mi jest przyjemnie o ile to nie jest mój dom. O ironio.
W sumie to co właśnie czytacie (bo zakładam, że nie wyłączyliście strony po przeczytaniu wstępu) to typowy dla mnie proces myślowy. Ciąg przyczynowo-skutkowy oparty na sieci skojarzeń. Od jednego do drugiego, od siedzenia w oknie przez renesans do plazmolizy. Tak też można. I pomyślcie, że ja mam tak 24/7, bo czasami nawet podczas snu zdarza mi się analizować. No ale cóż ja pocznę, skoro to takie przyjemne. Dedukcja, analiza, wyciąganie wniosków. Świadomość, że coś odkryłeś. Czuję się wtedy jak Kolumb. Och, pograłabym w Assassina. Wcieliła w Edwarda albo mojego kochanego Ezio. Nie ma chyba innych bohaterów gier, w których bym odnalazła więcej siebie. Po przejściu czwartej części na tydzień zmieniłam się w płaczący embrion na samą myśl o zakończeniu. Odnalazłam siebie w histori Edwarda w prawie 100%. A Ezio, och, człowiek renesansu, przyjaciel Leonarda, urodzony we Florencji. No błagam, gdybym została jedną z towarzyszek Doctora Who kazałabym się zostawić w renesansowej Florencji na zawsze. Ale nie zostanę. Przykro.
Wiecie, jest wiele linijek z książek czy piosenek, czy tytułów, które mogę powiedzieć, że w 100% oddają mnie. To się nie ogranicza tylko do konkretnycn postaci. Potrafię odnaleźć (chociaż może bardziej przelać) cząstkę mnie w bardzo wiele różnycn rzeczy.
Np. Taki anti-hero. Jeśli ktoś mógłby nim być to ja. 100%
Albo "the missing link in the chain of existence" z piosenki Drop Dead, Gorgeous.
Albo jeszcze kilka innych przykładów, które napiszę w innej notce.
Matuchno, trochę czuje, ze żyję. Wyrwałam się z tej durnej wegetacji, Chce zobaczyć świat, chce zobaczyć wszystko. Chce jeść lizaki większe od mojej głowy, chodzić po lasach, jeździć wieczorami na rolkach, stawać się kołdrowym burrito z książką przed nosem, być budzoną przez słonce świecące w oczy i nacisk kocich łapek na brzuchu. Chce pleść wianki słuchając the Cure i Joy Division. Chce wszystko.
Czuje się szczęśliwa. Nawet jeśli jedyna osoba, z którą dziele te moje malutkie szczęścia to ja to czuje się szczęśliwa.
Czuje się jak narkoman na głodzie, który wreszcie kupił towar u dilera. Nie chce iść spać, chce tylko jeść i czytać książki. Kocham książki a musiałam żyć bez nich tak długo. Chce przeczytać każdą książkę, która mi wpadnie w łapki. Na Sienkiewce jest dużo księgarni z książkami po 10. Znowu wrócę cała w proszku z festiwalu z naręczem książek i minerałami w kieszeniach. Tak wygląda szczęście. Zdecydowanie.
Ja ogólnie czuję.
Na koniec powiem wam, że wieczorne jeżdżenie na rolkach jest bardzo przyjemną czynnością. Wszystko wtedy jest przyjemne: cisza wokół, puste ulice, chłodny powiew wiatru, żółte światło lamp i powoli ciemniejące niebo.

A wy jakie macie małe rozkoszności?